O kojących wymiarach troski wobec siebie i innych

O ileż łatwiej troszczyć się o innych, gdy są takimi, jakich ich sobie wyobrażamy; takimi, jakimi chcemy, aby byli; takimi, jakimi – w naszym odczuciu – powinni być. Troska o drugą osobę, taką, jaka ona jest naprawdę i porzucenie własnych oczekiwań wobec niej, porzucenie pragnienia, by się zmieniła zgodnie z moimi potrzebami, jest najtrudniejszym, ale i najbardziej wzbogacającym sposobem zbudowania satysfakcjonującego, intymnego związku.
Carl R. Rogers „Sposób bycia”
Co to właściwie jest „troska”? Czy to jest uczucie? A może postawa? A jeśli uczucie, to czy przyjemne? A może wręcz przeciwnie? W słowniku znajdujemy dwa przeciwstawne znaczenia. Można żyć z troską czy niepokojem o przyszłość, można też się o kogoś czy o coś zatroszczyć. W tym – o siebie. Obiecuję w tytule, że troska może koić. Spróbuję połączyć owe dwa przeciwstawne znaczenia w jedno i złożyć Wam pewną propozycję.
Zacznijmy od łatwiejszego końca, od troski o siebie.
„Mówi się, że spotkanie z samym sobą jest najważniejszym spotkaniem w życiu. Ale kto to taki – ja sam? Naczynie, do którego nalało się trochę świata. Spotkanie z samym sobą jest spotkaniem ze światem, jak wszystko, czego doświadczamy.”
Magdalena Tulli, „Jaka piękna iluzja”
Co znaczy popularne dziś coraz bardziej: „zatroszcz się o siebie”? I kto właściwie ma się zatroszczyć, skoro ten kto potrzebuje troski i ten kto ją daje to ta sama osoba? Mówiąc najprościej, zatroszczyć można się tylko wtedy, gdy w nas samych odnajdziemy wewnętrzną ciepłą i opiekuńczą instancję, która wie, co znaczy troska. Jeśli mieliśmy w naszym życiu troskliwych opiekunów to zadanie nie będzie trudne. Nauczyli nas tych spraw. Trudniej, gdy takich osób nie było, lub gdy oprócz troski dostaliśmy za dużo do dźwigania lub za mało tego, co karmi. Ponieważ drugiego dzieciństwa nie będzie (choć może kiedyś wrócimy do pieluch) te sprawy są niestety tylko i wyłącznie w naszych rękach. Troskliwego opiekuna trzeba odnaleźć w sobie samej, w sobie samym. Wspierającym nauczycielem będzie tu nasze własne dziecko albo pies, miłosna relacja, satysfakcjonująca psychoterapia. Trzeba nauczyć się siebie lubić i być dla siebie życzliwą. Troska będzie polegać na tym, że zanim zaczniemy ratować świat, założymy sobie samym tlenową maseczkę.
Troska zaczyna się od podstaw – od oddychania, jedzenia, picia i ruchu. Żeby żyć dobrym życiem, musimy pozostać żywi. Nie tylko formalnie. A więc oddech. Woda. Jedzenie. Może takie, które nie krzywdzi innych? Ruch. Może jeszcze kontakt z przyrodą? Spójrzmy na dzieci, one to wszystko potrafią robić bez żadnych instrukcji. Przypomnę tu co potrafi niejeden siedmiolatek
(na podstawie książki „Co siedmiolatek wiedzieć powinien” Donaty Elschenbroich)
* Przeżywać własną obecność na świecie jako coś pozytywnego.
* Nie mylić głodu z gniewem, zmęczenia ze smutkiem.
* Rozpoznawać podstawowe zależności między tym, co dzieje się z ciałem i z uczuciami, np. kiedy się boję, boli mnie brzuch.
* Znać opisy stanów uczuciowych: „Gotuje się we mnie…”, „być w skowronkach”.
* Wspólnie z rodzicem – gotować, sprzątać, biwakować, chodzić po lesie.
* Doświadczyć, że człowiek unosi się na wodzie.
* Umieć się huśtać: wiedzieć, co ciało robi z huśtawką, co huśtawka robi z ciałem.
* Odbyć co najmniej jedną wojnę na poduszki.
* Ulepić bałwana. Zbudować zamek z piasku i tamę na strumieniu. Zrobić z rodzicami pochodnię, wiatrak.
* Umieć rozpalić i zgasić ognisko na polanie.
* Robić masło.
* Doświadczyć, jak własny pomysł udoskonalenia czegoś jest wprowadzany w życie.
* Podróżować. Doświadczyć różnicy między komfortem a prymitywnymi warunkami. Doświadczyć, czym jest tęsknota za domem.
* Nocować u innej rodziny. Mieć kontakt z innymi modelami rodzin, innymi zasadami. Znać jakiś zwyczaj obowiązujący tylko we własnej rodzinie.
* Dawać datki.
* Umieć się wyciszyć.
* Pójść do muzeum.
* Wybrać rzecz, którą zatrzyma i przekaże własnym dzieciom.
* Mieć świadomość ogromu świata, istnienia innych kontynentów.
* Odczuwać różnicę między jedzeniem a posiłkiem. Ruchem a gestem. Brzydkim i ładnym zapachem. Hałasem a dźwiękiem. Widzeniem, patrzeniem, spoglądaniem.
* Znać numer telefonu alarmowego.
* Umieć dotrzymać tajemnicy.
* Pamiętać o dotrzymaniu przyrzeczenia.
* Widzieć, że własne interesy mogą być reprezentowane przez innych.
* Znać metody zabezpieczania jedzenia przed zepsuciem.
* Samemu coś zreperować.
* Znać różnicę między targiem a supermarketem.
* Wytłumaczyć coś dorosłemu.
* Wspólnie z dorosłym dojść do tego, że na jakieś pytanie nie ma odpowiedzi
* Wspiąć się na drzewo.
* Odczuć radość i podekscytowanie na widok niezapisanej, niezamalowanej kartki papieru.
* Znać jakąś książkę od deski do deski.
* Umieć opowiadać sny.
* Wyobrażać sobie samego siebie, zanim przyszedł na świat.
* Przekroić pestkę, zobaczyć jej wnętrze.
* Studiować żyłki na liściu i na własnej ręce.
* Wiedzieć, jak pachną owoce. Mieć ulubione zapachy.
* Umieć naśladować głosy ptaków i zwierząt.
* Słuchać echa i je wywoływać.
* Śpiewać pewnym głosem.
* Poczuć, że jakiś rytm porywa nogi do tańca, a jakiejś głośności nie można już wytrzymać.
* Umieć dozować własną siłę (przy bębnieniu, masowaniu).
* Mieć pojęcie o różnych stylach, konwencjach językowych, gdzie co się mówi. Rozpoznawać co jest wyzwiskiem.
* Wbić gwóźdź, wkręcić śrubkę, umieć wymienić baterię.
* Schylać się, kiedy komuś coś upadnie.
* Dawać się innym wypowiedzieć. Wiedzieć, co to znaczy poczekać na swoją kolej.
* Wiedzieć, że nie wszystkie życzenia od razu się spełniają.
* Odbyć wędrówkę.
* Znać kilka kształtów liści.
* Wiedzieć, co w przyrodzie jest jadalne, a co nie.
* Odczuć naturę jako przyjaciela i wroga. Naturę wrażliwą na działania człowieka, konieczność jej ochrony. I jako potęgę, niebezpieczeństwo.
* Brać udział w ustalaniu reguł. Zmienić regułę. Kojarzyć pojęcie „wyjątku”.
* Znać kolor swoich oczu, namalować autoportret.
* Wyczuć puls u znajomego, u zwierzęcia i u siebie.
A więc być w kontakcie ze sobą, swoimi podstawowymi potrzebami. Fizjologia to dużo, ale jednak nie wszystko. Mamy również potrzeby emocjonalne, relacyjne. W końcu człowiek to istota społeczna, poprzez relację staje się człowiekiem, w relacjach się realizuje. Jak troszczyć się o tę część siebie? Paradoks polega na tym, że najważniejsza relacja to ta z samym sobą. I nie dlatego, że „ja” jest najistotniejsze i powinno być w centrum. Jestem daleka od zachwytu nad hasłem „jesteś tego warta”. To trąci infantylizacją i narcyzmem. Chodzi raczej o taki kontakt z sobą samą który umożliwia dobre siebie rozumienie i rozpoznawanie co się ze mną dzieje i dlaczego. Co teraz czujesz? Co w tobie teraz jest najbardziej żywe? W ciele? W umyśle? Czego potrzebujesz? Czego się boisz? Dopiero gdy to rozpoznasz, będziesz w stanie podejmować spójne z sobą samą wybory i wchodzić w relacje z innymi nie po to, by ich do czegoś nieświadomie użyć, tylko by pobyć razem, czegoś doświadczyć, coś wspólnie przedsięwziąć.
Czyli po drugie relacja z sobą samą. A po trzecie z innymi.
Wiem jak to się łatwo mówi. Relacja z Innym oznacza bliskość a czy rzeczywiście bliskość wszędzie i zawsze jest czymś dla nas dobrym? A skoro tak, to skąd się bierze lęk przed bliskością? Czy bliskość może być problematyczna, trudna? Liczne badania pokazują, że dziś trudno jest być blisko w grupie, w zespole – co jest barierą, która stoi na drodze zbliżenia się do drugiego człowieka? I co zależy od nas?
Gdy przychodzimy na świat jesteśmy całkowicie zależni. Jedyne, co noworodek monitoruje, to fakt, czy nie został opuszczony, porzucony. Obawa, że mogłoby się tak stać, budzi paraliżujący lęk. Ten lęk jest zresztą w każdym z nas, to lęk przed spadnięciem w otchłań.
Na szczęście na początku drogi zwykle ktoś jest obok, blisko. Jest dostępny i reaguje. Profesor Andrzej Leder powiedział kiedyś w jednym z wywiadów, że „człowiek jest istotą potrzebującą odpowiedzi”. W tym tkwi sedno. Odpowiedź, często bezsłowna: „Jestem tu. Widzę cię. Rozumiem cię.” I jeszcze jedna: „póki się boisz, nie zostawię cię samej”. Co znaczy, że ktoś „jest bezpieczny”? To znaczy – nie musi się bać. Nie musi monitorować otoczenia (czy nie ma żadnych tygrysów), nie musi monitorować stanu opiekuna (czy da radę się mną zająć). Może swobodnie oddychać. Ale właściwie po co to wszystko? Ta więź, bliskość, poczucie bezpieczeństwa, miłość, troska?
Do czego nam to jest potrzebne? Ewolucja nie wymyśliła więzi po to, aby nam było po prostu miło. Mieć w organizmie dużo oksytocyny to rzeczywiście rzecz bardzo przyjemna, orgazmiczna wręcz. Jednak tu chodzi o coś więcej. Bliskość jest trampoliną. Jest nam potrzebna, byśmy mogli eksplorować. Zdolność do ponoszenia ryzyka jest niezbędna, by można było się czegokolwiek nauczyć. Jest więc niezbędna do rozwoju. Wszak, jeśli chcesz eksperymentować, poznawać to, co nowe – musisz zaryzykować. Wyprawić się tam, gdzie cię wcześniej nie było.
Możemy wszędzie ze sobą nieść podstawowe zaufanie do świata i do siebie. Lecz to nie wystarcza, aby iść w życie dalej. Wciąż i na każdym etapie potrzebujemy bliskich relacji. Już nie do przetrwania, ale by mieć poczucie sensu, satysfakcji, spełnienia, wpływu.
Bliskie relacje są nam potrzebne jak powietrze. Troska o nie sprawia, że mamy bazę do której zawsze można wrócić, nawet z największego sztormu.
Jak troszczyć się o bliskie relacje? Bliskość wymaga wzajemności i zaangażowania obu stron. Musi trwać w czasie i wiązać się z przewagą przyjemnych uczuć. Bliski to ten, który jest dla nas ważny, o kim wiemy, że i my jesteśmy ważni dla niego. Przy bliskim możemy zachowywać się swobodnie, możliwa jest wzajemna otwartość, życzliwość i troska. Długa ta lista, prawda?
Bliskość dorosła – podobnie zresztą jak ta dziecięca – mocniej się uaktywnia w chwilach zagrożenia czy cierpienia. W trudnej chwili wiesz, że jest ktoś na kogo możesz liczyć, kto cię nie zawiedzie, zrozumie, kto nosi cię w swoich myślach.
Mówiąc o bliskości, ludzie często identyfikują się tylko z tą częścią drugiego człowieka, która im się podoba, która jest podobna, którą akceptują. Realna bliskość polega na byciu w relacji z kimś, kto ma takie cechy, które nam się nie podobają. To rodzaj zaufania, kiedy mogę się odsłonić przed drugim człowiekiem i nie bać się zranienia. Człowieka nie da się podzielić na pół i wybrać tylko tę część, która jest wspaniała i z którą jest nam przyjemnie.
Bo bliskość może też mieć swoją mroczną stronę, może rzucać cień. Więź jak sama nazwa wskazuje może też – więzić. Zniewalać, przekraczać granice, narzucać się, atakować. Mówimy czasem o osobach „inwazyjnych”, „zalewających”, „nietrzymających granic” czy używających innych do zaspokajania własnych potrzeb. Trudno to nazwać bliskością, jeśli użyjemy wcześniej wspomnianej definicji, ale komuś taki sposób budowania relacji może się z bliskością kojarzyć i wtedy będzie jej unikał jak ognia. Będzie wolał pozostać w pozycji zdystansowanej niż dać się zaanektować, najechać, skolonizować, pochłonąć.
Taki bagaż zwykle wynosimy z naszych wczesnodziecięcych doświadczeń, gdy ktoś kochany i bliski dający na ogół opiekę i uwagę chciał jednocześnie od nas rzeczy niemożliwych – realizacji własnych ambicji, bycia kimś innym niż jesteśmy, bycia w jedności, nieoddzielania się.
Bliskość jest możliwa tylko tam, gdzie możliwa jest również odrębność. Jeśli dwie osoby mają być „jednią” to na bliskość nie będzie miejsca, bo wtedy nie ma miejsca na wymianę, zaciekawienie innością drugiego człowieka. Zatracenie się jest możliwe w pierwszej fazie zakochania, w macierzyńskim zaabsorbowaniu, ale mija zostawiając miejsce na coś mocnego, stałego – gdzie zachowane są granice.
Do trudnych doświadczeń własnych dorzuca swój kamień kultura w jakiej żyjemy. Kultura indywidualizmu, samowystarczalności, niezależności. Słowo „zależność” od którego każda bliskość się zaczyna, wywołuje w wielu ludziach dziś ogromny niepokój. Mówi się nam, że mamy sobie radzić sami a proszenie o pomoc czy potrzeba polegania na innych są wyrazem ‘niedojrzałości’ lub ‘słabości’. To są iluzje. Niezależność nie jest możliwa. Rozwój człowieka przebiega od fazy pełnej zależności do dojrzałej współzależności, kiedy wiemy i czujemy, że jesteśmy ze sobą wzajemnie powiązani.
Bliskość toksyczna, zniewalająca, trudna może się realizować zwłaszcza w grupach. Mamy na to wiele dowodów, choćby w sektach czy ortodoksyjnych ruchach religijnych.
Ale grupa może też być ostoją i wsparciem. Rebeka Solnit w książce „Nadzieja w mroku”, opisuje między innymi wspólnotową funkcję katastrof. Pandemia także stała się katalizatorem odbudowy sąsiedzkich więzi. I nie mam tu na myśli chwilowych odruchów dobrego serca tylko długofalowe, bliskie relacje.
„Niczego co cenne nie dostaje się za bezcen” jak powiedział mi w jednej z rozmów nieodżałowany profesor Jerzy Jedlicki. Aby możliwa była troska, konieczna jest bliskość – z sobą, z innymi. Wtedy mamy poczucie, że żyjemy, że jesteśmy obecni, ale nie w ten zimny, mechaniczny sposób tylko w sposób żywy i twórczy. A gdy czujemy się dobrze, w równowadze to łatwiej nam nieść w świat tę drugą troskę wspomnianą na początku. Troskę o wszystkie istoty zależne, zdane na innych, podatne na zranienie.
Wszyscy mamy w sobie libido, tę życiową energię, która nas pcha do pracy, do miłości, do zabawy. Która chce cieszyć się życiem.
Ale tego co wartościowe nie da się robić w pojedynkę.
Wybór należy do nas.
Justyna Dąbrowska,
wykład na dni przygotowań dla warsztatowców, Slot Art Festival 2024